PROLOG, CZY COŚ
Teoretycznie cała opowieść zaczyna się wtedy, kiedy matka
Lucy zostawiła ją pod drzwiami szpitala, czyli… Zajrzyjmy w notatki… Dziewiątego
lutego w sześćdziesiątym piątym, potem toczyła się jak to zwykle toczy się
ludzkie życie, mała Lue trafiła do rodziny zastępczej, która była na tyle
spoko, że nie ukrywali przed nią, że są tylko obcymi, którzy przygarnęli ją
jako własną. Ona wprawdzie nigdy nie czuła się jak ich własna, ale zawsze ich
słuchała, szanowała i co się tam jeszcze z rodzicami robi, kiedy się nie jest
małym buntownikiem (albo kiedy się jeszcze nie wie, że się nim jest). Potem Lucy
poszła do pierwszej klasy, gdzie nie znalazła przyjaciół (może to dlatego, że
jest ruda? Nie, na pewno nie. Po prostu nikt nie odpowiadał jej poziomem
intelektu), tak jak i w drugiej. Ani w żadnej kolejnej, dopóki rodzice nie
przepisali do jej klasy takiej drobnej, bladej brunetki w dwóch kucykach, która
miała zawsze kieszenie pełne cukierków i same piątki w dzienniczku ucznia. To Polly
(bo to przecież ona) któregoś dnia zaciągnęła nową przyjaciółkę na kurs
fotografii. Dwie niewyżyte artystycznie dwunastolatki spotkały tam starszą
koleżankę o śmiesznym imieniu. Presley Robinson, wysoka, szczupła blondynka
zaprosiła je któregoś dnia do siebie, gdzie wprowadziła je w magiczny i „kurwa
zajebisty, nie?” świat rock’n’rolla, zaczynając od nagrań pana,
któremu zawdzięczała nietypowe imię, kończąc na swoich największych idolach, Queen, którzy od tamtego dnia, do końca
świata mieli zostać największymi idolami również Rudej („żyłam bez tej czwórki?
Błagam was! Co to mogło być za życie?”) . I nietrudno sobie wyobrazić, że te
trzy dziewczynki zostały najlepszymi przyjaciółkami w galaktyce (tej i każdej
innej). Czas leciał i leciał, czasem ciągnął się jak ser na grzance, czasem
leciał jak rakieta, a Lue dalej była tak samo ruda (no co? Was nie śmieszą
żarty o rudych?) i tylko troszkę zmieniła się z charakteru. Przestała żyć pod
dyktando rodzinki, chociaż nigdy nie przestała jej szanować, ani nie sprawiała
żadnych konkretnych problemów. Znalazła świetną drogę (a raczej całe mnóstwo
dróg), by wyrazić siebie i wszystko, co jej w tym przeszkadzało, czyli szkołę
(„i własną przyszłość” jak wyłożyli jej w poważnej
rozmowie przybrani rodzice) po prostu olała. Prawie w ogóle nie wychodziła
z domu, malowała, szkicowała, śpiewała, tańczyła, grała na gitarze,
zasłuchiwała się coraz to nowymi zespołami. A czas jak zapierdalał, tak
zapierdalał dalej. I tu zatrzymujemy się na chwilę oddechu, jedenastego
listopada ’82, około ósmej rano. To była środa (tak naprawdę nikt nie pamięta
jaki to dzień tygodnia, ale dodajmy jakiejś melancholii…), a może czwartek.
Lucy wstała trochę wcześniej niż zwykle, bo i tak nie mogła spać całą noc.
Odrobinę ze strachu, ale głównie z ekscytacji. Pierwszy raz miała jechać na
prawdziwy koncert. I to czyj. Queen mieli grać w Irvine dwa dni z rzędu, a ona
była umówiona z Presley dziś o jedenastej. Wybiegła z domu w samej piżamie,
kiedy usłyszała chrzęst żwiru na podjeździe. A nuż pan Robinson przyjechał
trochę (jasne, trzy godziny) wcześniej? Ale to nie był żaden ze znajomych jej
samochodów. Ten był duży, czarny i okurzony, a na tylnej szybie rozpłaszczała
nos chuderlawa szatynka. Kiedy zobaczyła przed sobą zdziwioną dziewczynę w
samej piżamce i ze zdziwieniem wymalowanym na bladej twarzy otoczonej ognistą
grzywą (A znacie to: „-Ilu rudych potrzeba do zmiany żarówki? -Ani jednego. Oni
wolą siedzieć po ciemku.”? Czy tylko mnie to śmieszy?), pomachała jej
energicznie i otwierając uprzednio drzwiczki samochodu, wypadła na zewnątrz i
podała jej rękę na przywitanie, paplając, że są od dziś sąsiadkami, że nazywa
się Macy i wciąż pytała czy nie ma przypadkiem ciasteczek. Przerażona
słowotokiem ze strony zupełnie obcej osoby
Lucy nie myślała (hahaha, a to dobre! Lucy nie myślała! Jakby to było dziwne!)
zupełnie trzeźwo. Uciekła z powrotem do środka i zatrzasnęła nowej koleżance
drzwi przed nosem. Potem zapomniała o niej zupełnie pochłonięta doborem
zupełnie idealnego stroju na koncert swoich największych idoli. Postawiła na
zwyczajne jeansy, biały podkoszulek i
halówki. Włosy zaplotła w warkocz i zwinęła go w supeł na karku. Przejrzała się
z uznaniem w wysokim lustrze, a potem czarną kredką do powiek namalowała sobie
pod nosem krzaczaste wąsy. Wyglądała jak (rudy!) Freddie. I taki był właśnie
jej cel. Równo o dwudziestej stanęły z Presley z biletami w dłoniach w kolejce
przed wejściem na stadion. A potem Lucy nie pamiętała już nic prócz tego, że to
był jeden z najlepszych dni w jej życiu. Ale ja pamiętam, bo nie zaprzeczę, że
pamięć mam całkiem niezłą. Dobra, mogłabym poprosić Elviskę (ja nie rozumiem,
jak one mogły nie mówić tak do niej wcześniej?), ona pewnie coś zapamiętała nawet
ma zdjęcia, ale przeglądałyśmy je już tyle razy… W każdym razie tak jakoś
wyszło, że ten jedenasty listopada okazał się jeszcze bardziej magiczny, niż
zakładałyśmy. Bo oprócz zajebistego koncertu, zajebistego zespołu, byłyśmy
jeszcze nie mniej zajebiste my. Od razu zauważyłyśmy się z Lue, bo ja też
postanowiłam przebrać się za Freddiego. Ludzie śmiali się na nasz widok i nawet
pozwolili przejść pod samą scenę. To było coś! Oczywiście Elviskę ciągnęłyśmy
ze sobą, a ona wypstrykała chyba ze sto filmów tym swoim aparatem, jeszcze
zanim zespół wyszedł na scenę. Dobrze, że miała całkiem spory zapas. Chociaż ja
to na jej miejscu wybrałabym plecak, nie torbę, bo musiało być jej niewygodnie.
Nieważne. Wracając do historii. Jedenasty listopada ’82.
No, bez przeciągania.
Dla mnie dopiero wtedy wszystko się zaczęło.
Chociaż nie, to był taki raczej prolog. Bo dopiero następnego dnia rzuciłam studia i uciekłam z domu z samą tylko gitarą i paroma ciuchami na zmianę. Za resztki stypendium kupiłam bilet na pierwszy z brzegu pociąg. Przeznaczenie, czy ki chuj? Nie wiem, ale pierwsza osoba, którą spotkałam po wysiadce, był ten sztuczny rudy Freddie z Irvine.
Chyba zapiszę się do specjalisty…
No, bez przeciągania.
Dla mnie dopiero wtedy wszystko się zaczęło.
Chociaż nie, to był taki raczej prolog. Bo dopiero następnego dnia rzuciłam studia i uciekłam z domu z samą tylko gitarą i paroma ciuchami na zmianę. Za resztki stypendium kupiłam bilet na pierwszy z brzegu pociąg. Przeznaczenie, czy ki chuj? Nie wiem, ale pierwsza osoba, którą spotkałam po wysiadce, był ten sztuczny rudy Freddie z Irvine.
Chyba zapiszę się do specjalisty…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
A może by tak komentarz? Chociaż kropeczkę, co? Więcej motywacji, to w końcu więcej rozdziałów ;__;