Nie wierzę, że naprawdę nadszedł ten dzień. Klikam z rozrzewnieniem w ikonę nowego posta, tutaj, w domu. Nie mam pojęcia, czy ktoś jeszcze w ogóle czyta gunsowe opowiadania (bo, mówiąc szczerze, ja sama dawno wypadłam z obiegu - nie licząc może tylko sporadycznych wizyt na paru ukochanych blogach, ot, tak z czystego sentymentu), a jeśli jednak tak, to czy odwiedza akurat tego mojego mocno podstarzałego blogodziada. Piszę to jednak pełna nadziei, choć bardzo naiwnej, przyznaję, że być może akurat tak. I że ktoś, widząc obco wyglądającego posta zmarszczy na chwilę brwi, próbując sobie przypomnieć, od jak dawna musi tu już wisieć, a potem spojrzy na datę i może się nawet ucieszy. Nie ukrywam, że byłoby to niezwykle wzruszające.
Kończąc jednak tę mowę-trawę (choć swoje lata już mam, więc powiedzmy, że należy mi się przynajmniej paręnaście linijek bezsensownego przynudzania, zwłaszcza że nie robiłam tego tutaj od lat), chcę Was przeprosić za to, że to już naprawdę lata, chociaż obiecywałam i obiecywałam kolejne rozdziały. Wiem, że to nie ma już większego znaczenia i nie zamierzam zresztą obwieszczać, że nastąpi jakiś wielki powrót - nic z tych rzeczy. Stara już jestem, nie dla mnie takie zabawy. Szczerze mówiąc, nie umiem już nawet - choćbym chciała - wypisywać takich głupot jak dawniej. A szkoda, bo czasem naprawdę bardzo mi tego brakuje. Przychodzą takie dni, że chciałabym mieć z powrotem te parę lat mniej i być znów częścią tej dziwnej rodziny, która tu kiedyś narosła, na tych naszych opowiadankach.
Bardzo chce mi się teraz płakać.
Wahałam się, czy pisać tego posta, ale wygrała we mnie ciekawość, czy ten mój Eden całkiem się już wyludnił, czy może jeszcze plączą się tu jakieś zbłąkane Dziobaki Wędrowniczki. Jeśli jesteście, odezwijcie się w komentarzach, chociaż troszkę, żebym wiedziała. Mogę być okropna, ale przecież wciąż Was uwielbiam. Czytanie komentarzy na tym blogu zawsze mnie pociesza, obojętnie, co by się nie działo. Nawet mimo pełnej świadomości, że pewnie jakaś część z Was czuła się zawiedziona, kiedy mijały miesiące, a ja nie raczyłam nawet napisać, co się w zasadzie ze mną i z blogiem dzieje.
Przepraszam. I jeśli jest tu jeszcze choć jedna osoba, niech da znać. Może za jakiś czas znajdzie się na moim dysku coś, co byłoby ładnymi przeprosinami - i ładnym podsumowaniem całej tej mojej nieskładnej i dzikiej działalności na tym blogu. Niczym wybitnym, niczym odkrywczym, wielkim ani nowatorskim, ale za to zawijającym wszystko w jako-taką całość. Bo boli mnie, że wisi ten Eden ciągle taki urwany, porzucony. Wolałabym go widzieć zawiniętego. Żeby się ta cała miłość nie wylewała gdzie popadnie, ale żeby sobie tu rosła i zawsze na Was czekała.
I z całą tą wielką miłością Was zostawiam. Odezwijcie się do mnie. A ja wrócę teraz do pracy, bo opowiadania nie mają w zwyczaju same się redagować.
- Lizzie